Należę do dość dziwnej społeczności – studentów. Im dłużej
siedzę w tym światku, tym bardziej mieszane mam uczucia. Pamiętam początek
studiów. Nagle jedno wielkie ŁAŁ: co za fajny system nauki, samowolka. Po przyjrzeniu
się ludziom na sali wykładowej: Łał, te laski są tak ładnie ubrane. Co ja tu
robię w zwykłych adidasach!? Bo tu prestiżem jest chodzenie z kubkiem najdroższej
kawy ze Starbucksa, noszenie najwyższych obcasów i najmodniejszych ubrań. A
najwięcej sprzymierzeńców zyskasz gdy zaśniesz na wykładzie, bo balowałaś całą
noc. NIE. Nie umiem się w tym odnaleźć.
Wciąż nie nauczyłam się doceniać tego, że któryś z nich
wypił tyle a tyle litrów tego a tego, zapalił to, spróbował tego. Robi mi się niedobrze, gdy widzę to
zakłamanie, desperacką chęć przypodobania się. Gdy jesteś uważana za fajną,
kiedy ponarzekasz, że brakuje Ci już kasy, bo wszystko przepiłaś. Nie chcę
generalizować, ale na pewno każdy z Was, kto studiuje, na co dzień spotyka się
z takimi ludźmi.
Czemu nie imponuje im intelekt tylko zakłamanie?
Moi drodzy, gdybyście mieli sami na siebie zarabiać, nie
mielibyście tyle czasu na ogłupiające uczestnictwo w wyścigu na wypite litry.
Na waszym miejscu byłoby mi źle z tym, że nie mam sobą nic ciekawego do
zaprezentowania, że udaję kogoś kim nie jestem.
Że wydaję pieniądze rodziców na to, żeby móc pochwalić się
na drugi dzień swoimi wyczynami. Ale wiadomo – PRIORYTETY. Życzę szanownej
szlachcie prędkiego ogarnięcia.